...cz. I
   | modyf: Joanna Synoweć 2016-01-29, 14:38 | 2708 odsłon
serwiszglossie
 

„Ta nasza młodość..."

(fragmenty wspomnień z „Wiadomości Bartoszyckich" C. Wiszniewskiej)

Najmniej doskonałym przykładem nauczyciela w LO był geograf K. Był to starszy pan, którego nie wiadomo jakie losy rzuciły do naszego miasteczka. Z miejsca uzyskał przydomek „Maluczko". Słówko to nader często było przez pana K. używane, lecz dostojeństwa jego osobie nie dodawało.

Nasz pan bowiem bywał na lekcjach „pod mucną". Mieszkał w internacie i często wydłużał drogę do szkoły, idąc przez rynek, gdzie w restauracji „Marysieńka" wychylał parę lampek.

Już w momencie pojawienia się pana Maluczko w drzwiach wiedzie­1iśmy, że dzisiaj mamy labę. Nasz pan wkraczał do klasy różowiutki, uśmiechnięty jak słoneczko, z opuszczonymi poniżej wydatnego brzucha spodniami, ponad którymi wystawała biała, spodnia bielizna, za nim zaś rozpaczliwie wlokły się troczki od kaleson.

Nam ten stan szczęśliwości naszego wykładowcy absolutnie nie prze­szkadzał, a wręcz przeciwnie, byliśmy równie zadowoleni jak on.

Dalej lekcja toczyła się według ustalonego schematu. My błagaliśmy o bajkę, a pan nie dawał się długo prosić.

Najczęściej była czytana bajka, o kogutku Kajtku, który wskoczył na psią budę i wołał „kukuryku". Pan Maluczko, w trakcie czytania dobywał z siebie zadziwiające talenty aktorskie, udając raz to koguta, innym razem świnkę, albo jakieś inne stworzenie zasiedlające zagrodę. My oddawaliśmy się swoim zajęciom, czasem odrabianiu lekcji, czasem ściąganiu, albo też grze w okręty. Pierwsza ławka stała pusta, bowiem w ferworze czytania, pan Maluczko obficie skrapiał własną śliną najbliższe otoczenie.

Pewnego razu, na taki stan ducha pana K., trafu wizytator z Kuratorium. W tej sytuacji, nawet dobry Dyrektor Trzaska, nie był w stanie go uratować A może nie próbował? Pan Maluczko odszedł z naszej szkoły nic wiadomo dokąd, tak samo jak przybył nic wiadomo skąd.

Realia polityczne nie bardzo do nas docierały, gdyż Dyrektor Trzaska skutecznie ochraniał naszą szkolną gromadkę przed ingerencją z zewnątrz







* * * * * * *





Języka polskiego uczyli nas kolejno: dyrektor Ł., pani Elżbieta Majcher, a w ostatniej klasie pan Prastowski. O dyrektorze Ł. pisałam wcześniej. Nic dobrego toż nie mogę powiedzieć o nim jako o wykładowcy języka polskiego. Nawet Kiedy czytał poezje Staffa, to brzmiało to, jak dźwięk podkutych butów. Lubował się w poezji rewolucyjnej.

Po krótkim okresie edukacji pod żelazną ręką dyrektora Ł. do Liceum przyszła polonistka - pani Elżbieta Majcher. Była absolwentką uniwersytetu Łódzkiego, wspaniałą humanistką wykonującą swój zawód z powołania. Sumiennie realizowała z nami wszystkie działy programowe. Dużo uwagi poświęcała gramatyce i ortografii. Nawet literatura staropolska stała się wspaniała i bliska, jeż1i nie dla wszystkich to dla większości. Pani Majcher nie można było nabrać, nie udawały się też, sprawdzone już przez nas wielokrotnie sztubackie kawały. Nawet kiedy jakiś uczeń poważnie podpadał, sprawę załatwiała sama, bez pomocy dyrekcji.

Klasa nasza, mimo że niezbyt liczna, nie należała do łatwiejszych. Byli uczniowie przerośnięci, paru wybitnie leniwych, choć zdolnych. Nie zawsze zadany na pamięć wiersz byt przyzwoicie przygotowany przez całą klasę. Pamiętam takie zdarzenie związane z poezją Jana Kochanowskiego. Zostały zadane do wyuczenia na pamięć dwie fraszki. Wywołany do odpowiedzi kolega, ochrzczony przez nas dźwięcznym przezwiskiem - Makacior, usiłował się ratować i przy pomocy podpowiadających wydukać fraszkę „Na lipę". Pierwszą linijkę pamiętał, więc zaczął dziarsko recytować „Gościu siądź pod mym ..." tu nasi klasowi prześmiewcy, wspomniani już Romek i Zbyszek złośliwie podpowiedzieli „... pod mym stołem, a odpocznij sobie". Makacior bez mrugnięcia okiem powtórzył frazę. W takich momentach pani Majcher dostawała szalu. Tłukła o pulpit dziennikiem, albo książką i niezmiennie krzyczała: „Wolałabym kamienie tłuc, niż was uczyć polskiego!", albo- „Można z siebie flaki wypruć, a was polskiego się nie nauczy!" Wtedy dobre uczennice natychmiast ratowały sytuację, zgłaszając się do odpowiedzi. Pani uspokajała się, a nawet, jak się wydawało, była speszona swoim wybuchem, którego zresztą nie mieliśmy jej za złe.

Następnym po pani Majcher nauczycielem języka polskiego był pan Prastowski. Nauczyciel o nadzwyczajnej pracowitości. Tylu prac pisemnych, ile pisaliśmy u niego, żaden z dotychczasowych nauczycieli nie przeprowadzał. Prace te byty wcześniej przygotowane, wyznaczone partie materiału powtórzone, a powtórka. kończyła się wypowiedzią pisemną, bądź dyktandem. Pan Prastowski dyktował nam też kilometrowe zestawy stówek o trudnej pisowni. Po pewnym czasie, danym nam na wyuczenie się ich, robił dyktando, w które wszystkie te słowa były wkomponowane, tworząc karkołomne pułapki językowe.

Śpiewu uczył nas pan profesor Petz. W szkole funkcjonował chór pracowicie przez niego przygotowywany na wszystkie uroczystości szkolne. Chór składał się tylko z dziewcząt, gdyż chłopcy nie dawali się do niego wcielić. W każdym roku szkolnym na samym początku była przeprowadzana kwalifikacja do chóru. Nasi chłopcy do korca dni swoich w szkole przechodzili „mutację". Na wszystkich wyjazdach wykopkowych, przy ogniskach, na wycieczkach śpiewali bardzo poprawnie, a nawet nieźle, ale gdy tylko pan profesor usiłował ich włączyć do chóru fałszowali niemiłosiernie, wmawiając, że ciągle jeszcze nic mają normalnego głosu z powodu owej „mutacji". W ten sposób chór był przeważnie żeński, a mimo to śpiewał na cztery głosy. Dziewczęta szły po lekcjach na próbę chóru, a nasi panowie, śmiejąc się nam w nos, już kopali piłkę. Najbardziej ich bawiło, że pan nie wymawiał „r". To, co słyszało się w jego wymowie było to grasejowanie nieco zbliżone do „j", więc kiedy zapraszał nas słowami - „Dziewczęta, na chór", nasze obiboki pokładały się ze śmiechu, oczywiście za plecami nauczyciela.



* * * * * * *



[50 lat Liceum Ogólnokształcącego im. Stefana Żeromskiego w Bartoszycach; rok wydania 1997r.]